Szkoła była fajna, bo mieliśmy sklepik. Kupowało się w nim przybory szkolne, jakieś słodycze{najlepsze to były irysy z maczkiem}. Na dużej przerwie sprzedawali uczniowie z 7. klasy i to również był bodziec, aby jak najszybciej piąć się do góry, no bo sprzedawać w sklepiku i jechać z Panem co jakiś czas po towar, to dopiero był zaszczyt! .Drugą przyczyną, dla której chciało się chodzić do szkoły było SKO, czyli .SZKOLNA KASA OSZCZĘDNOŚCI -bardzo dobry bat na rozrzutnych, bo na koniec roku rozdawano nagrody za największe oszczędności. Tu sklepik,a tu- SKO - ciężka sprawa! Wpłacało się Panu codziennie. Kwoty były różne od 10 gr. wzwyż. W ciągu roku wypełnionych było nawet kilka książeczek Ja to ciągle wymamlałam, to od taty, to od mamy. Niektórym zdarzało się jajko podebrać i sprzedać w sklepie. Można też było sprzedać różne butelki pewnemu kupcowi, który jeździł takim krytym wozem ciągnionym przez tak chudego konia, że dziw był w okolicy, że tyle lat on przeżył! Ja tego handlarza pamiętam chyba z sześć lat..
Wracając do szkoły, to nagrody otrzymywaliśmy nie tyko szkolne, ale też z banku Jednego roku troje uczniów, którzy mieli najwięcej wpłaconych pieniędzy, zostało zaproszonych do powiatu na rozdanie nagród. To byłam ja , moja kuzynka i starszy chłopak.Pan nas wszystkich załadował na motor-dwoje z tyłu i jedno na baku. Kierownik ze strachu, żeby któreś nie spadło, przywiązał tych dwoje z tyłu do Pana jakimś szalem. Ja byłam w środku i zanim powoli dojechaliśmy 12 km. byłam ledwo żywa! Ale nagrody wręczał nam sam dyrektor banku! Książki, słodycze i nawet lody dostaliśmy! To było coś, ho ho ho.
Tymczasem na miejsce Pani Brzozowskiej przyszła młoda nauczycielka, która założyła Kółko Artystyczne.Recytowaliśmy tam wiersze, tańczyliśmy różne tańce ludowe, graliśmy przedstawienia. Nie było takiej okazji, żebyśmy nie występowali! Ale i bez okazji wiele się działo.Naprawdę bardzo to lubiliśmy, a chodzenie po południu na próby nie było żadną trudnością.
Był również SKS, czyli Szkolne Koło Sportowe. Też fajna sprawa. Do tego garnęli się wszyscy, bo to odbywało się bez jakiegokolwiek nakładu: biegać, skakać, rzucać potrafili wszyscy, a rywalizacja robiła swoje. Tu też były nagrody. Jak kto był obrotny, to na koniec roku taszczył do domu stos książek! Jakim zaszczytem było w starszych klasach pisać wiecznym piórem! To zaczynało się od szóstej i siódmej klasy. W młodszych klasach rywalizowaliśmy w posiadaniu bardzo różnych stalówek do obsadek: piórka do kaligrafii, do cieniutkiego pisania, do grubego pisania. Ależ ich było dużo! Modne było posiadanie kredek - pamiętam paczki po 12szt, 24 i nawet 60 szt! To były takie rozkładane pudełka - marzenie wielu.
Chciało się chodzić do szkoły nie tylko w młodszych klasach, ale i do starszych klas.Wspominałam o sprzedawaniu w sklepiku, ale była i biblioteka. Uczniowie starsi co drugi dzień wypożyczali książki. To dopiero był zaszczyt!
Latem bawiliśmy się na boisku, a zimą na górce. Blisko szkoły jest jeszcze górka. Wtedy wydawała się duża i cudowna do zabawy!
Ważne jest napisać o naszym woźnym. Pan Józef od założenia szkoły aż do emerytury był jej wierny. Codziennie po południu szorował podłogi w czterech klasach, mył korytarz i zamiatał boisko. Na kołeczku wisiał dzwonek, którym dzwonił na lekcje i na przerwy. Nigdy się nie spóźnił, bo miał taki cudny zegarek - "cebula" na łańcuszku.Pan Józef był chyba ważniejszy od kierownika. On, jak tylko robiło się zimno, bardzo wcześnie rano przychodził do szkoły i palił w pięciu piecach kaflowych..Był niesamowity, a przede wszystkim był tatą mojej koleżanki.
Piękne to byłyby lata, gdyby nie utrapienie w postaci mojej kuzynki. Rywalizowałyśmy w nauce, oszczędzaniu, ale jak jej coś nie wychodziło, to ryczała i skarżyła, że to przeze mnie. Co prawda, to prawda, że wiele razy oberwała ode mnie za to. Jak ja jej nie lubiłam! Ona nawet teraz po latach chodzi taka skrzywiona, jakby miała znowu buczeć!
Nigdy nie miałam tornistra, tylko takie teczki do ręki, albo tzw. aktówki. Nie cierpiałam tornistrów, za to lubiłam fartuszki szkolne. Moja mama umiała szyć, więc miałam je bardzo różne, a nie takie ze sklepu, jednakowe.
Jako jedyna z dziewcząt w szkole zaczęłam zbierać znaczki pocztowe.Od początku rywalizowałam z dwoma chłopcami z siódmej klasy. Ja- szczawik, oni - czternastoletni. Nieraz szło na pięści, kiedy chciało się coś wymienić. Te znaczki były przyklejane klejem w zeszycie i dopiero w trzeciej klasie za pieniądze, które dostałam w czasie Pierwszej Komunii, kupiłam prawdziwy czerwony klaser. Mam go do dziś i robi mi ciepło koło serca, jak go oglądam, bo są w nim jeszcze te same znaczki z wielkim trudem odklejone z zeszytu. Niepowetowaną, nieodżałowaną stratą było dla mnie utracenie wszystkich książek-nagród. Zostawiłam je, zapomniałam o ich zabraniu, ratując resztki swojego człowieczeństwa i spokoju moich małych dzieci podczas nagłej przeprowadzki. Jest mi do tej pory z tego powodu źle.
Skończył się najlepszy czas w moim życiu. Zakończenie roku szkolnego siódmej klasy było bardzo uroczyste. Uświetniły je występy, mamy uszykowały dużo smakołyków, tańczyliśmy przy gramofonie i wtedy brat pani, żony kierownika, pokazał nam, jak się tańczy twista. To była radość, ale towarzyszyło temu też też dużo łez. Szkoda było to wszystko zostawiać. Przychodziło nowe, niewiadome. Skończyła się beztroska.
cdn.
Zanim wszystko to spisałam, zdjęć w ogrodzie napstrykałam.
Przed pisaniem pochodziłam, bo od wczoraj tam nie byłam ;)
Psiunio schował się pod krzaczek. Tak gorąco!!!!
Do twarzy Ci Stasiu w tych kwiatkach, a i sierściuch wie gdzie najchłodniej :)
OdpowiedzUsuńCiekawe, czy dzisiejsze dzieci też będą miały tak miłe szkolne wspominki...
Buziaczki :)